Tym razem, mimo dołujących i nieuchronnych wydarzeń rozgrywających się wokół, wybawieniem poniekąd okazuje się drugi człowiek. To bardzo budujące przesłanie.
Rubryczka "gatunek" bez litości klasyfikuje ten film jako "melodramat, sci-fi". Ale nie ma co obawiać się takiego wybuchowego połączenia. "Ostatnia miłość na Ziemi" (oryginalny tytuł "Perfect Sense" krócej i bez zbędnego dramatyzmu opisuje, o czym naprawdę jest ten film) nie jest ani typowym melodramatem grającym na naszych sentymentach, ani klasycznym science fiction przenoszącym nas do świata przyszłości przy wsparciu dekoracji, kostiumów i rekwizytów. To sci-fi bez efektów specjalnych (jak na przykład "Dziewczyna z planety Poniedziałek"Hala Hartleya) i melodramat o umiarkowanej temperaturze uczuć.
Film Davida Mackenziego przedstawia przyszłość (a może po prostu jakąś alternatywną rzeczywistość) oswojoną, w której wszystko wygląda jak w naszym otoczeniu. Sami ludzie w konstrukcji psychologicznej też chyba za bardzo się od nas nie różnią. Jedyny dziwny element tego świata to tajemnicze pandemie, które nachodzą ludzkość. Najpierw ludzie tracą zmysł węchu, potem przychodzi kolej na smak... Każdy atak choroby jest poprzedzony napadem silnych emocji: nieogarnionego smutku, potwornej agresji itd. W tym krajobrazie – odmalowanym w kamerze w zimnych, północnych barwach – spotyka się para głównych bohaterów. On (Ewan McGregor) jest zdolnym szefem kuchni i niezdolnym do związania się z jakąkolwiek kobietą samotnikiem. Ona (Eva Green) pracuje w instytucie badającym epidemie, jest zraniona przez poprzednie związki i spragniona uczucia. Wspólnie doświadczą trudów nowego życia pozbawionego smaku i będą obserwować, co się dzieje z ludźmi wokół nich, kiedy ci – całkiem dosłownie – tracą zmysły.
My wraz z nimi obserwujemy, jak społeczeństwo reaguje na zmiany, jak radzi sobie w nowej, wydawałoby się, uboższej rzeczywistości. Film pokazuje przede wszystkim, że utrata zmysłu wcale nie musi oznaczać zubożenia przeżyć. Społeczeństwo przystosowuje się do nowych warunków zaskakująco szybko: choć nie czuje smaku, nadal chodzi do restauracji, by cieszyć się barwnymi posiłkami o zróżnicowanej konsystencji, przygotowywanymi przez bohatera. Życie po prostu toczy się dalej.
Ale po seansie w pamięci zostaje nie historia, a przede wszystkim obrazy: autor zdjęć, Giles Nuttgens, stały współpracownik Mackenziego, wytworzył wilgotny, poetycki klimat opowieści. Atmosferę pomogła zbudować muzyka Maxa Richtera. Eva Green wygląda wspaniale – krucho i pięknie, ale takim codziennym, niegwiazdorskim pięknem. Między nią a McGregorem wytwarza się specyficzna energia: wcale nie jednoznaczne, unoszące ich ponad chmury uczucie. Ich związek nie jest porywem namiętności, ale pracą i trudnym wyborem. Może i tracą zmysły, ale w jakimś stopniu oboje zyskują człowieczeństwo i uczą się żyć ze sobą.
Mniej podoba mi się, jak sama historia się rozwija. Pomysł wyjściowy był fantastyczny. Niestety, w pewnym momencie przestaje on wystarczać, aby utrzymać cały film, a widza może dopaść lekka monotonia.
"Ostatnia miłość na Ziemi", choć nie oferuje łatwego pocieszenia, zawiera większą dozę optymizmu niż wcześniejsze zimne, piwniczne filmy Mackenziego jak "Hallam Foe" czy "Młody Adam". Nawet w "Amerykańskim ciachu", choć rozgrywającym się w idealnym świecie słonecznej Kalifornii, wybawienie bohatera było połowiczne i nie do końca napawało radością. Tym razem, mimo dołujących i nieuchronnych wydarzeń rozgrywających się wokół, wybawieniem poniekąd okazuje się drugi człowiek. To bardzo budujące przesłanie.
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu